Van zakupiony. Co dalej? Czyli o procesie budowy, widzianym sercem kobiety.

Udostępnij :)

Z początkiem maja zjechaliśmy na Mazury, gdzie zatrzymaliśmy się u kumpla Karola, który użyczył nam miejsca do mieszkania i budowy vana.

W połowie maja Marcin wyruszył do Warszawy, by znaleźć pojazd, który posłuży nam później jako domek na kółkach. Samo szukanie zajęło około dwóch tygodni.

Wiecie, nie jest łatwo robić coś, czego się nigdy wcześniej nie robiło, działać bez popełniania błędów, jeśli się nie ma w czymś doświadczenia. Chciałabym opisać cały proces poszukiwań i zabudowy, ale to pozostawię Marcinowi, bo to na niego spadła cała odpowiedzialność i robota. To on był budowniczym. Ja tam tylko sprzątałam, ewentualnie mówiłam „o nie, tej śrubki tu na pewno nie będzie” 😊 Generalnie wnosiłam za poprawkami tam, gdzie poczucie męskiej estetyki kulało. Zajęłam się też wystrojem wnętrza, od malowania ścian i desek, po poszukiwanie folkowych ozdób, bo postanowiliśmy urządzić nasz domek na styl starowiejskiego, słowiańskiego skansenu.

Chciałabym opisać obserwację tego procesu z mojej perspektywy. Z perspektywy kobiety kochającej swojego mężczyznę. Z perspektywy relacji.

Najpierw widziałam Marcinowe zatrzymanie się w czasie. Tak, jakby nie chciał jechać po tego vana. Jakby działo się w nim coś na kształt „WTF co my w ogóle robimy? Jak to ogarnąć?” Czułam narastającą frustrację. To po to wyciągnąłeś mnie z Irlandii, żeby teraz siedzieć i czekać aż van sam spadnie z nieba? Jedź już do tej Warszawy. Tracimy czas. Pewnie nie wyraziłam tego aż tak, ale tak mniej więcej czułam. Więc jakoś po swojemu dałam mu do zrozumienia, żeby już nie czekał. Pewnie on to widział i czuł inaczej, ale o tym, jak już wspomniałam opowie Wam sam.

Pod koniec maja był już van. Wielka, żółta ciężarówa, podehaleowski dostawczak. Przestraszyłam się tej wielkości. I w sumie cały czas trochę się jej boję. Bo to nie jeep z napędem na cztery koła. To nie mały bus, który wszędzie wjedzie. Tylko konkretny gabaryt. Czuję respekt to tej formy.

Zaczęliśmy pracę. Od kładzenia izolacji. Obserwowałam Marcina i podziwiałam mojego mężczyznę. Za zaparcie, za pracowitość, za zaradność, za upór, który mnie czasami rozgrzewał do białej gorączki, ale bez którego wiem, że nie byłoby tego co teraz jest.

Było ścieranie się. Męska energia versus żeńska. Moje upodobanie do dbania o detale i szczegóły, żeby gniazdko było gniazdkiem a nie warsztatem. Między moim upodobaniem do totalnej organizacji pracy i zachowania laboratoryjnej czystości podczas pracy (skrzywienie zawodowe), a Marcinowym chaosem, „w którym wie, gdzie co jest” i stylem na opak. Nawet wymyśliłam takie powiedzenie „Mój chłopak jest na opak”. Gdy przychodziło do pracy razem, ciężko było nam się odnaleźć w dwóch totalnie skrajnie różnych stylach pracy. Marcin działał trzy razy wolniej, gdy wchodziłam do vana. A moje OCD szalało, gdy miałam coś robić w tym męskim chaosie. Chciałam, żeby wszystkie porozrzucane śrubki były poukładane w pudełeczka a gromadzący się remontowy syf był non stop odkurzany i sprzątany. (Tu podejrzewam, że kobiety sympatyzują ze mną, a mężczyźni z Marcinem 😉).

Ale dogadywaliśmy się, jak zawsze, powkurzaliśmy, pościeraliśmy i na końcu jak zawsze, przytulaliśmy z miłością rozluźniając wszelkie nerwy. Bo wiecie co, cała ta vanowa sprawa od samego początku wiele mnie uczy. Choćby tak prozaicznych spraw jak to, że nerwy nie są niczym złym, dopóki nie zapomina się o najważniejszym – o miłości. Można się na siebie zdenerwować byle tylko nie zapominać się w tych nerwach. Ale to już temat na inny wpis.

Gdy Marcin miał dość, motywowałam Go swoją wizją. Gdy ja miałam dość, on dodawał otuchy. Czy w nerwach, czy wątpliwościach, zawsze razem.

To był długi i żmudny proces. W naszej relacji jest tak, że Marcin jest typem działacza. Jest cel i Marcin dąży do celu niczym buldożer. Ja jestem typem emocjonalnym. Mam wrażenie, że procesuję emocje za nas dwoje.

Takim bardzo szczególnym momentem było dla mnie, kiedy miałam wizję by ściany zrobić w stylu starego drewna. Obejrzałam kilka tutoriali na Youtubie, popróbowałam na deskach i byłam pewna, że to bułeczka z masłem, cały van wymaluję w stylu vintage. Ale to co na leżącej deseczce wyszło w pięć minut, na pionowej ścianie z ograniczonym dostępem nie było już takie proste. Zaczęłam malować. Najpierw brązowa bejca, na to biały akryl i ściąganie warstw szpachelką. Miał być efekt starej deski z mazurskiej stodoły. No ale tak nie wyszło. Załamka. I ja i Marcin usiedliśmy totalnie zniechęceni. Nie wiedzieliśmy co zrobić. To był moment, kiedy w tym samym czasie opadły nam ręce i mieliśmy dość. Ale jak to u nas bywa, jedno wyciąga drugie. Powiedziałam: „Marcin choć zrobimy ramkę do okna i powiesimy firankę, musimy zobaczyć w tym coś ładnego, coś co nas zmotywuje i wróci wiarę w proces”.

Tak też zrobiliśmy. I był to świetny pomysł, bo zobaczyliśmy więcej. Nowa perspektywa, większy kawałek układanki. Ten moment nauczył nas czegoś bardzo ważnego. Że nie warto skupiać się na małym fragmencie, który akurat nie wychodzi, żeby zrobić maleńki kroczek dalej, bo ten kroczek może wiele zmienić w widzeniu większego obrazu.

Dalej ze ścianą poszło już lepiej. W ruch poszła szlifierka i ściana wyszła bombowo. Stare pobielane drewno z drewnianą, bejcowaną szeroką ramą na około okienka, z szydełkową zazdrostką jako dekoracją. Jak w starej wiejskiej chacie.

Takich momentów było wiele, wyznaczanie goli, które się przeciągały. Najpierw plan by skończyć z końcem sierpnia. Nic z tego nie wyszło. Widziałam Marcinowe zmęczenie i coraz mniejszy zapał by pracować codziennie po 12 godzin. Końcówka szła już coraz wolniej. Tak zwane wypalenie. A potem Marcinowy wypadek ze szlifierką i przecięcie ścięgna prostownika. To były momenty, w których traciło się wiarę w sens przedsięwzięcia.

Ale wiecie co, dziś, kiedy siedzę w Tarifie, w przeuroczej kafejce, która jest w tym momencie moim biurem, kiedy opisuję ten proces i spoglądam wstecz, myślę sobie

WOW udało się.

Dokonaliśmy tego.

Mimo iż nawet pod koniec samej przebudowy miałam wrażenie, że nigdy to nie nastąpi, że jakieś fatum zmiecie plan z powierzchni ziemi i nic z tego nie wyjdzie i nigdy nie skończymy…to udało się. Przejechaliśmy Europę, by jeszcze w tym tygodniu ruszyć do Maroka.

Nauczyliśmy się oboje już tak bardzo wiele, nie tylko o budowie vana ale tez o sobie nawzajem. Bo vanlife to dla nas najlepszy nauczyciel.

Guru podróży drogą, którą jest samo cudowne, nieprzewidywalne, ukochane ŻYCIE.

Andora. Pireneje. Pierwszy, zapierający dech w piersi zachwyt.

Udostępnij :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *