A jak się to wszystko zaczęło?
Zapraszam do zatopienia się w krótkiej historii.
Otóż wszystko zaczęło się od autka, które spadło z nieba. Od anioła o imieniu Michał. A skoro Michał i skoro anioł, to w hierarchii anielskiej musi być archanioł! I jeśli wehikuł od samego archanioła, to musi być to rydwan niebiański.
No więc autko to musi być wspomniane, ponieważ ono stało się ziarenkiem, które wykiełkowało w tą całą narwaną ideę. I czy mogłoby być inaczej, jeśli chodzi o rydwan niebiański? No nie. Tu musiał kryć się jakiś boski zamysł, o którym jeszcze nie mieliśmy pojęcia.
Przyszło lato i niezwykle rzadko spotykane ciepłe dni w Irlandii. A więc wpadliśmy na pomysł, że jak już gorąco, to jedziemy kempingować. Marcin mówi, spoko mam namiot, szafa gra. Jedziemy w góry Wicklow. Wiecie, jestem wyluzowaną kobietą, ale jakoś tak za namiotami nie przepadam. Jeśli już to musi w nim być na tyle przestrzennie, żebym z butami nie spała przy nosie. No i materac. Fajnie, żeby był. No jakieś tam minimum wygody lubię mieć. No więc pojechaliśmy pod ten namiot. Miejscówka, którą wybraliśmy sobie na kemping, była dość daleko od parkingu. Polecili nam ją nasi znajomi. A jak już wspomniałam, był to jeden z tych niezwykle rzadko spotykanych dni w Irlandii, w których leje się żar z nieba. A więc idziemy na tą miejscówkę, 4 kilosy. Może i nie jest to daleko, ale z całym tym osprzętem, śpiworami, materacem, pompką i innymi gadżetami te 4 wydawało się jak 40. Kiedy już prawie dotarliśmy do celu jakiś chłop krzyczy do nas, że nie wolno nam tam kempingować. To był jakiś druh czy inny przełożony skautów. Miejscówka zajęta przez małolatów. A więc w tył zwrot i z powrotem, tym razem pod górę. Teraz te 4 kilosy wydawały się jak 400
No dobra co robimy? Wracamy zatem na inną uroczą miejscówkę, nieopodal wodospadu, nad rzeczką. Nie będzie prywatności, ale za to uroczo. Wróciliśmy. Godzina prawie 22. Taszczymy znowu namioty i resztę i nagle…atak midżetsów (midges, małe wredne muszki, 1000 razy gorsze od komarów). Jak te małe diabły zaatakują nie mają litości nad nikim i niczym, włażą wszędzie, gdzie się da. Do nosa, oka, ucha, ust, dosłownie w pory skóry. Trzeba byłoby być zakrytym jak do szermierki, by się przed nimi obronić. Jeszcze nigdy żaden namiot nie został rozłożony w takim tempie. W dodatku okazało się, że namiotowi brakuje śledzi. No nic, jest co jest, ratuj się kto może od diabelskiej plagi bezlitosnych muszek. Wpakowaliśmy się do skromnie ujmując dość dziwnych kształtów namiotu. I zorientowaliśmy się, że zgubiliśmy telefony. Biedny Marcin wraca więc do plagi na zewnątrz. Po 20 minutach wraca wściekły, oblepiony midżetsami i zrezygnowany. Telefonów nie ma. Wiecie, teraz gdy to wszystko opisuję, myślę, że wtedy padliśmy ofiarą złośliwości celtyckich wróżek, które są znane z przewrotnego poczucia humoru. Irlandczycy to wiedzą, dlatego starają się żyć w dobrych układach z wróżkami.
Gdy Marcin wrócił, okazało się, że telefony jakimś cudem były w naśladującym nieudolnie namiot obiekcie, w którym mieliśmy spędzić noc. Ok, przynajmniej wszystko jest, idziemy spać.
Wieczór być może nie należał do „najudańszych”, ale za to poranek! Ach, wskoczenie do orzeźwiającej, krystalicznie czystej wody górskiej rzeczki było jak wynagrodzenie po tysiąckroć wieczornych zmagań.
Jednakże przygoda z namiotem bez śledzi zrodziła we mnie mocne postanowienie, że jeśli pod namiotem, to musi być przestrzeń. Niech to będzie konkretna czwórka z przedsionkiem. A więc nowa misja, szukamy dobrego namiotu. Po długich poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na trójkę z decathlona. Dałam się przekabacić Marcinowi, że trójka to będzie luz i salony.
Z nowym „mucha nie siada” namiotem jedziemy za tydzień na kemping. W to samo miejsce. Choć bardziej między drzewami. Rozkładamy tą trójkę i okazuje się mikroskopijna. Przód niemiłosiernie zwisa nad nosem.
I to był mój ostatni raz z próbą namiotową. No nie lubię i już. Możecie myśleć co chcecie. Każdy ma swoje sympatie i antypatie. Moją zdecydowaną antypatią jest namiot.
No ale co zrobić dalej? Musimy znaleźć kompromis. Po naradzie związkowej znaleźliśmy. Będziemy kempingować w autku. Tym od archanioła Michała. Tylko jak przerobić Peugota 206 na kampera?
I tak zaczęło się pierwsze nieświadome zainteresowanie vanlifem. Ja osobiście wtedy nie miałam pojęcia, że ludzie żyją w vanach. Ale po kolei. Zakupiliśmy gąbkę w ikei, bo standardowe materace do aut były za duże. Wyciągnęliśmy tylne siedzenia, zrobiliśmy wygodne łóżeczko i tak oto narodził się nasz pierwszy mini kamperek. Wyruszyliśmy na noc w góry Wicklow. I oboje od razu złapaliśmy bakcyla. To było to. Ciepło, sucho, miękko, bez muszek a jednocześnie w przepięknym plenerze. I tak zaczęliśmy kempingować w peżociku, jak go nazywamy poczciwym dziadersie.
Zaczęliśmy też eksplorować van life. Dla mnie to było jak odkrycie nowego świata. Oglądałam przygody Podróżovania, Foxes in Eden, Kampermaniaka i innych i moje serce płonęło z tęsknoty. Wszystko we mnie mówiło
JA TEŻ TAK CHCĘ. TO JEST TO.
Kolejne, powakacyjne miesiące w Irlandii przyniosły wiele zmian, które od stycznia tego roku posypały się jak domino. Już wtedy zdecydowaliśmy, że warto spróbować. Nie była to łatwa decyzja. Wymagała wielogodzinnych rozmów, przetasowania wartości, zmierzenia się z lękami. Ale o tym w innym poście.
I tak krótka historia zamieniła się w troszkę dłuższą. Ale już wiecie skąd się to wszystko wzięło.
Narrator: Sandra
W mieniu Marcina i Kićka-Kota Wspaniałego
