Facet, jak to facet: plan w głowie, „eee, nie powinno być zbyt trudno”, w kosztach się zmieścimy, zrobi się, nie ma to tamto, schematy narysowane, mam jakieś tam doświadczenie w elektryce i elektronice – no to da radę, przeczytane 3 książki i dziesiątki filmów na YT też pomogą!
O tym, że większość z powyższych „złotych myśli” to mrzonki miałem przekonać się gdzieś za kilka miesięcy. Teoria vs. praktyka się pokłoniła bardzo nisko. Zacznijmy więc, a jakże – od „początku”.
Już samo kupno samochodu nie było łatwe – trwało to zbyt długo, zbyt „drogo”, a i przeoczenie kilku „ważnych drobiazgów” podczas sprawdzania – nie pomogły. Drobiazgi, które, gdyby zaufać logice i podejść do sprawy na chłodno (jak to doradzali w książkach) – pozwoliły by uniknąć choćny przecieków z dachu, czy wymiany maglownicy. Z drugiej strony – dzięki temu zostałem „dekarzem”. Na szczęście serce samochodu – Sprintera 2.2 z 2006 roku – silnik – śmiga pięknie po dziś dzień. A auto przeszło porządny remont w firmie kolegi poznanego już na naszej drodze. I za to zacnym chłopakom dziękuję serdecznie!
Zostałem też:
„Hydraulikiem”, „elektrykiem”, „elektronikiem”, „stolarzem”, „projektantem”, czy „panem od gazu”, taką trochę złotą rączką, którą nigdy nie chciałem być, bo przecież ja, producent, mixer i pianista, to jak to tak – babrać się w klejach, młotkach, szlifierkach i całym tym syfie? Z jednej strony – czasem lubiłem sobie podłubać, ale nigdy na taką skalę – a w żadnej z tych dziedzin nie jestem specjalistą, ale po tym doświadczeniu – mam ogólne rozumienie tego, jak to wszystko działa, no i – ufam sobie. Może prócz stolarki, tego nadal nie cierpię i nie potrafię 😉
Słyszałem gdzieś, że jak chcesz w życiu innych rezultatów, to musisz zejść ze znanych dróg, a konkretnie – muzycznych w tym przypadku, myślę, że to się sprawdziło. Prawdę mówiąc niczego „aż tak” nie porzuciłem, prócz własnej firmy, którą współtworzyłem od jakiś siedmiu lat w Irlandii. I nie było ani chwili pożałowania tej decyzji – po prostu się wypaliłem zawodowo, a i wszystko tak ładnie się połączyło z czasem w tę decyzję.
Budowa dla mnie to była misja do wykonania „za wszelką cenę” – działałem w porywach do 15 godzin na dzień. Czasem 12, 8, 6, 4, a czasem wcale, jak miałem dość. Oczywiście z przerwami na weekendy, odwiedziny ludzi, czy festiwale. Sandra patrzyła ze strachem i podziwem, myślę. Podziwem, że jakim cudem ja to ogarniam (chociaż nie bez błędów i pomyłek, wręcz głupich czasem), a strachem – czy ja się kiedyś nie zabiję, albo nie utnę czego… Ale misja to misja – działam, czy słońce, czy deszcz, ciepło, zimno – działam. Działałem ostro, aż po ok. 3 miesiącach przyszło wypalenie – normalnie momentami chciało się płakać, ile jeszcze tej roboty, że cieknie woda, że coś nie działa, jak powinno. Ja zawsze robiłem rzeczy po swojemu, nie byłem dobry w „team work” – i tutaj też – jak mi Drusia zaczęła robić porządki to praca mi szła dwa razy wolniej i tylko się denerwowałem. Ustaliliśmy więc, że ona robi a-b-c-d-e-f, a ja – resztę.
Budowa ta była dużą lekcją pokory, i pokonywania strachu. A czego się tak bałem? Naprawy dachu i prysznica najbardziej. Odwlekałem „morke pomieszczenie”, odwlekałem pełną naprawę dachu, który w końcu zaczął mocno przeciekać, jak długo tylko się dało. Oczywiście okazało się, że nic strasznego – pomieszczenia mokre to standard od wielu lat w budownictwie – „pan YT” pomógł baaaardzo tutaj, a dach – po prostu pewnego dnia wszedłem, pozrywałem, zobaczyłem, co było nie tak, i na logikę pokleiłem jak trzeba, czym trzeba – i „wiele deszczy próbowało”, żadnemu się (odtąd) nie udało. Także pełen sukces. I duma.
Nie było dumy natomiast, gdy zacząłem zliczać „ile pieniędzy poszło w błoto”. Koszt wyniósł jakieś 50% więcej niż zakładałem, w mądrych książkach też o tym pisali. Były chybione zakupy, zbędne paliwo, czy pewnie ze 150 wypraw do pobliskiego budowlanego, gdzie pracownicy pewnie już zakładali się o to, kiedy znów się pojawię – jutro, jeszcze dziś, czy może jednak pojutrze. I co kupię, a czego zapomnę. Może przynajmniej któryś się wzbogacił na tych zakładach 😉
Czy żałuję? Oczywiście, że nie! Takiego doświadczenia nie da się załować, było boleśnie, i ciężko, ale wspominam bardzo miło te wszystkie soczyste wiązanki, które wydobywały się z moich ust w momentach, w których coś nie szło, czy przy sążnych uderzeniach łbem o kant czegokolwiek. No i kilku kontuzji – w tym jednej podobno poważnej.
Drobnej – lekkiemu przecięciu palca wyżynarką – bolało jak cholera, ale w sumie nic się nie stało. I tej poważniejszej – która miała skończyć się narkozą w szpitalu, trzema dniami pobytu, a potem paroma miesiącami rehabilitacji – objechała mi szlifierka, i tarcza władowała się prosto w prostownik kciuka lewej ręki. No i teraz nie prostuję go w 100%, ale jakieś 90%, chociaż straszyli, że będzie dużo gorzej.
Tymczasem – na szczęście nie przeszkadza w pracy, pisaniu, graniu czy majsterkowaniu, no i prowadzeniu domku na kółkach. Całe szczęście oczywiście, bo błąd był po prostu głupi. Lekarz powiedział, że z tym można żyć, więc decyzja moja. A ja miałem misję – skończenie vana, więc żadne operacje, absolutnie żadne leżenie w szpitalach – nie wchodziły w grę.
Czy zrobiłbym coś inaczej? Tak, ale to już temat na osobny artykuł, bo człowiek dopóki nie zamieszka w takim domu – to nie wie, co można „lepiej”. Poza tym – wszystko wychodzi z czasem. Do dziś zresztą usprawniam, przerabiam, „by żyło się lepiej”. Ostatnio osłonki na boki i wskaźniki pustego i pełnego zbiornika.
Najbardziej chyba cieszę się, że wszystko, co zbudowałem jest po prostu mocne – trzyma się, pomimo jazdy po czasem kiepskich drogach, trzęsieniu tym pojazdem o magnitudzie chyba z 10 w skali „vanRichtera”.
No i to, że Sandra szczęśliwa, a i ja też. Oczywiście van life ma swój zestaw wyzwań, a budowa to tylko ich początek. Polecam każdemu facetowi podjąć takie, lub podobne wyzwanie – szkoła lepsza niż cokolwiek, co proponują instytucje 😉
PS. Zdjęcie z pustyni, bo jednak ładniejsze, niż z budowy.
